piątek, 20 lutego 2015

Sonata h-moll Liszta


No i o czym by tu napisać? Zawsze jak mam ten problem, to myślę sobie, czego ostatnio słuchałam, co gram, z czym się zapoznałam, na co się natknęłam - i zawsze znajduję temat. A więc dziś będzie o Sonacie h-moll Liszta, której ostatnio słucham.

Jest to – przynajmniej dla mnie – bardzo intrygująca i dziwaczna kompozycja. Diabelska i fantastyczna. Mroczny początek, głuche akordy, dysonansowe współbrzmienia, liryczne, „chopinowskie” frazy, elementy dramatyzmu i szaleństwa, wirtuozerskie pochody po klawiszach, melodie pełne pasji, przywodzące na myśl sonaty Beethovena – wypisałam chyba wszystko, co mi się z tym niezwykłym dziełem kojarzy. Trochę po bałaganiarsku… ale taka właśnie jest struktura utworu. Wszystko z wszystkim – a jednak pasuje, nie kłóci się, i tylko z początku sprawia wrażenie chaosu. 

Lisztowi – oprócz wspaniałej muzyki – zawdzięczamy także inną, też bardzo ważną rzecz. Wizerunek wirtuoza. Romantycznego wirtuoza. Człowieka o wielkim talencie, pełnego pasji i charyzmy. Budzącego podziw szalonego i egzaltowanego geniusza. To wirtuoz w rozumieniu nowoczesnym, w stylu dziewiętnastowiecznym. Zdecydowanie ktoś inny niż antyczny Orfeusz.

Przykładem utworu doskonale korespondującego z takim typem artysty jest właśnie Sonata h – moll. To jednak nie pusto brzmiący, wirtuozerski fajerwerk – których Liszt w swoim dorobku ma również bardzo dużo. Sonata jest dziełem bardzo głębokim, wymagającym doskonałej techniki gry i umiejętności interpretacji. A od słuchacza – zrozumienia, skupienia. Trzeba się wsłuchać i chociaż spróbować zrozumieć, dlaczego artysta skonstruował to właśnie tak. Dlaczego jest „burza”, a potem ona ustaje, co znaczy ten liryzm, ten dramatyzm i te swoiste elementy zwątpienia, gdy pojawiają się tylko pojedyncze dźwięki…
Pokreślona przez autora strona rękopisu sonaty...
Sonata powstała mniej więcej w latach 1849 -1853, data zapisana na nutach przez kompozytora to 2 lutego 1853 r. Liszt miał wtedy lat 42, i już od sześciu lat nie występował na estradzie. Poświęcił się kompozycji – był to owoc znajomości z księżną Karoliną Sayn-Wittgenstein. Ona doskonale wiedziała, jaki Franciszek ma talent – i nie mogła pozwolić, by marnował życie na występy, na „trzepanie czupryną” i zbieranie oklasków. Pisałam o tym szerzej w artykule o jego II Rapsodii

Liszt – nowator i rewolucjonista – jako pierwszy wprowadził jednoczęściowy koncert i sonatę. Coś, co zupełnie nie do pomyślenia było wcześniej. Tak naprawdę, to w tych utworach można wyodrębnić części, ale słuchacz ma wrażenie, że to jedno długie dzieło. 

Cóż więcej można powiedzieć – posłuchajcie tej sonaty. Naprawdę warto, choć z miejsca zastrzegam, że nie jest to utwór łatwy, jak lisztowskie hity w stylu II Rapsodii Węgierskiej. Przez niektórych ekspertów-muzykologów Sonata h - moll uważana jest za najlepsze fortepianowe dzieło tego twórcy.

Po za tym – wpada w ucho. A przynajmniej mnie „wpadł” – ten dramatyczny szybki fragment, przypominający burzę lub sztorm…

4 komentarze:

  1. Trafne spostrzeżenia... Też z początku nie pojmowałem tego utworu, aż do momentu, gdy usłyszałem go w wykonaniach Richtera, Zimermana i Laplante... Niestety sporo, nawet wspaniałych pianistów niszczy to dzieło tworząc w wielu momentach przesadne fajerwerki, nie licząc się z agogiką i dynamiką dźwięków. Sonata h-moll Liszta to prawdziwe arcydzieło. Łączy w sobie, że tak powiem, elementy beethovenowskie i chopinowskie. Prawdziwa półgodzinna uczta dla ucha i ducha ;) W tej sonacie jest wszystko i zgodzę się z opinią, że to nagenialniejszy utwór Liszta. Chociaż bardzo lubię też etiudy transcendentalne, walce mefisto i koncerty fortepianowe Es i A-dur. No i oczywiscie Totentanz z orkiestrą. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się że podzielasz moje opinie :)
      Masz rację, niektórzy pianiści starają się przede wszystkim pokazać siebie, a nie oddać piękno utworu...
      Ja oprócz "fortepianówek" lubię także bardzo Liszta orkiestrowego - słynne Preludia po prostu uwielbiam :) Pozdrawiam i dziękuję :)

      Usuń
  2. Ten komentarz powyżej był mojego autorstwa ;) Słyszałem kiedyś zdanie: Liszt w swoich kompozycjach zawierał to co wokół nas, Chopin to co w nas... Coś w tym jest. Obydwaj byli romantykami, ale jakże różnymi... I to jest wspaniałe! Lubię czytać Pani bloga i cieszę się, że są jeszcze takie Kobiety jak Pani, które interesują się prawdziwą sztuką ;) Pozdrawiam i życzę błogosławionych Świąt Zmartwychwstania Pańskiego!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To były takie dwie skrajności... Ciekawe (i zarazem smutne) jest, że Liszt słyszał dojrzałe kompozycje Chopina, a Chopin dojrzałego Liszta nie mógł usłyszeć...

      Bardzo dziękuję i też życzę błogosławionych, radosnych Świąt! :) :)

      Usuń